W marcowym oraz listopadowym wydaniu polskiej edycji "National Geographic" ukazały się obszerne artykuły o Tony'm Haliku autorstwa Pani Zuzanny Pol.
Zapraszamy do lektury!

Tekst: Zuzanna Pol
Zdjęcia: Tony Halik


Śladami polskich podróżników: Tony Halik
Na początku była Wisła. 14-letni Halik sprzeciwił się woli ojca, który chciał uczynić zeń gorzelnika lub chociaż hodowcę świń, i postanowił zostać flisakiem.
Zaciągnął się więc na flisacką łódź pod Płockiem, ale straż graniczna Wolnego Miasta Gdańska odesłała go pod eskortą do domu. Podczas wojny trafił do Anglii i został pilotem RAF-u. Przy celowniku myśliwca umieszczona była kamera, dzięki której zdobył pierwsze szlify filmowca. Latał na hurricane’ach i spitfire’ach. Dwukrotnie został zestrzelony, miał jednak niezwykłe szczęście. Pierwszy raz jego samolot, trafiony serią pod ogon, runął do kanału La Manche. W lodowatej wodzie pilot zdążył jeszcze wychylić whisky z piersiówki. Obudził się po ?10 dniach w szpitalu. Podczas rekonwalescencji pisał listy do przyjaciela, a ten pokazał korespondencję wydawcy niewielkiego pisma. I tak Halik trafił na łamy prasy. Za każdy odcinek opowieści Myśliwy z nieba dostawał pięć funtów. Pierwsza lotnicza katastrofa zrobiła z niego reportera.

Po raz drugi zestrzelono go nad Francją, gdzie na spadochronie szczęśliwie opadł w uroczej winnicy. Tu poznał pierwszą żonę, Pierrette. Podobno najpierw zainteresował ją... spadochron, a raczej delikatny materiał, z którego został uszyty. Właściciel winnicy okazał się też niezwykle gościnnym gospodarzem i szczodrze częstował lotnika znakomitymi koniakami, których Halik, zaangażowany w działalność miejscowego ruchu oporu, kosztował nie bez przyjemności.
– Byłem pewny, że nie przeżyję wojny, dlatego prowadziłem bardzo hulaszczy tryb życia – mówi w ostatnim filmie, jaki nagrał tuż przed śmiercią. – Dziwny to był czas. Szukało się wtedy bólu i strachu – dodaje. Po wojnie RAF zatrudnił go jako poszukiwacza terenów nadających się do przymusowych lądowań w Afryce. Wtedy okazało się, że ma łatwość nawiązywania kontaktów z tubylcami i osobliwą lekkość w rozmowie z nimi.

Polityka Churchilla wobec niedawnych wojennych sprzymierzeńców była jednak coraz jawniej wroga, wobec czego Halik zebrał wszystkie swoje wojenne odznaczenia i odesłał rządowi brytyjskiemu, dołączając do nich liścik z wyjaśnieniem. W Anglii nie miał czego szukać – tego był pewien. I wówczas na londyńskiej ulicy zobaczył ogorzałego gaucho, który wywijając lassem, pędził w jego stronę na galopującym koniu. Tak na plakatach reklamowała się Argentyna. – Jestem kamerzystą i potrafię prowadzić samolot – zarekomendował się rządowi argentyńskiemu. Został więc pilotem taksówki powietrznej. Ciągle podróżował i z uporem słał zdjęcia ze swoich wypraw do jednego z najlepszych wówczas kolorowych magazynów, amerykańskiego Life’a. Redaktorzy w uprzejmych listach dziękowali za materiały, ale pismo nie było nimi zainteresowane. Aż w końcu przyszedł telegram, że wydrukowane zostanie zdjęcie panicznie wystraszonej małpy, do której zbliża się jadowity wąż. Później fotografie Halika zaczęły się pojawiać na okładkach pisma, publikowano też jego reportaże. ?W końcu w pakiecie z Life’em kupiła go stacja NBC. Pracował dla niej przez 37 lat, a za cykl programów z początków rządu Fidela Castro NBC zdobyło Nagrodę Pulitzera. – Na Kubę to nawet Halik się nie dostanie – mówiono w redakcji. – Sprawdźmy – rzucił – i wyjechał. Mało, że na Kubę. Zawitał do domu samego Fidela Castro!
Tony w redakcji był człowiekiem do zadań specjalnych i projektów szalonych. – Słuchaj – powiedział mu kiedyś szef. – Na Wyżynie Brazylijskiej mają podobno lądować przybysze z innych światów. Leć tam, zrób reportaż, może uda ci się przeprowadzić z nimi wywiad. Tylko po angielsku! Tony Halik chciał być pierwszym dziennikarzem w kosmosie i to jedyne marzenie, którego nie zrealizował.
– Wszystko mi się udawało, może nie za pierwszym razem, ale za piątym, szóstym... Bo ja szczęściu potrafiłem sprzyjać, wypracowałem je, przywiązałem do siebie i starałem się nie wypuścić – mawiał. Z upodobaniem odwiedzał południowoamerykańskich Indian. – Nie przybywałem do nich ani jako żołnierz, ani jako misjonarz, ani antropolog. Ja przychodziłem zawsze jako przyjaciel, a dodatkowo byłem z kobietą, co wzbudzało ich zaufanie – wspominał później Halik. Halikowe doświadczenia pierwotnego życia w selwie oraz poznane przezeń zwyczaje Indian prezentuje artykuł na łamach National Geographic.

Tekst: Zuzanna Pol
Zdjęcia: Tony Halik/Archiwum Elżbiety Dzikowskiej


Tony Halik: 180 tysięcy kilometrów przygody
O ich podróży było głośno. Tony i Pierrette Halikowie podjęli odważne wyzwanie, postanawiając przemierzyć obie Ameryki.
Tony był wówczas znanym reporterem miesięcznika Life, a pionierską wyprawę zgodziła się sfinansować stacja NBC. Trzeba było jeszcze poszukać odpowiedniego samochodu. Potrzebny nam był mocny silnik, z napędem na cztery koła, byśmy mogli przebywać złe drogi kontynentu, i który jednocześnie zużywałby jak najmniej benzyny. Pojazd musiał być również tani. Po wymianie depesz z zagranicznymi firmami i odwiedzeniu różnych agencji zdecydowaliśmy się kupić miejscowego jeepa z Industrias Kaiser Argentina, którego produkcja właśnie rozpoczynała się w Córdoba – pisał później Tony Halik.

Niejeden raz jeep grzązł w błocie, pokonywał wyboje i omijał pnie zwalonych przez wichury drzew, a nawet... schody. W zbudowanym na wzgórzu mieście Cuenca w Ekwadorze większość ulic stanowiły właśnie schody. Halik założył się z burmistrzem, że uda mu się pokonać je jeepem. Dla ułatwienia sobie jazdy po stromych kamiennych stopniach wypuścił nieco powietrza z opon i ruszył. Z włączonym napędem na wszystkie koła i używając dodatkowej przekładni, wolno, na pierwszym biegu, po kwadransie dotarł do domu burmistrza, którego przegrany zakład kosztował sześć butelek szampana.

Dziś telefon satelitarny umożliwia kontakt z każdego miejsca na świecie. Wszystkiego można się dowiedzieć, każdą informację zweryfikować. A wtedy? Prasa trzy razy donosiła o tragicznej śmierci małżeństwa podróżników. Pewien poszukiwacz złota zarzekał się, że widział, jak w Boliwii Halikowie tonęli w rwącym nurcie rzeki Coroico. Po artykule na temat swojej śmierci Halik musiał szybko wysyłać listy do przyjaciół ze „sprostowaniami”. Innym razem, gdy na fermie w kolumbijskim mieście Cali łatali swój podziurawiony kulami samochód, usłyszeli przez radio opis wypadku. Dziennikarz donosił, że zostali zaatakowani, na drodze znanej z bandyckich napadów, ich samochód runął w przepaść, a zmasakrowanych zwłok nie można było nawet zidentyfikować.

Po raz trzeci świat żegnał Halików, gdy doniesiono, że zginęli w amazońskiej dżungli z rąk Indian Jivaro, którzy obcięli im głowy i spreparowali je jako wojenne trofea. Ale akurat w tej opowieści było ziarnko prawdy. Tony Halik i Pierrette rzeczywiście gościli u Indian, którzy preparowali niegdyś ludzkie głowy, i naprawdę wpadli w tarapaty. Wszystko zaczęło się, gdy w drodze do miasta Santiago w Ekwadorze Tony natknął się na umierającego na górskim szlaku wędrowca. Alfredo był Polakiem, który po wojnie trafił do Nowego Świata, a przez ostatnie lata szukał fortuny w selwie, marząc, że szczęśliwy i bogaty zamieszka w Rio de Janeiro. Teraz samotny, z nogą złamaną i trawioną gangreną, konał wśród skał. Alfredo opowiedział Halikowi o skarbie Złotego Żółwia, którego mieli strzec okrutni Indianie Jivaro mieszkający u podnóża świętego wulkanu Sangay, a z zaplamionego chlebaka wyjął ludzką głowę wielkości pomarańczy – pomarszczoną, z ustami zszytymi czterema nitkami włókna roślinnego curaguata. Należała do poprzedniego białego poszukiwacza skarbu. Halik postanowił odszukać Jivaro. Interesowali go znacznie bardziej niż legendarny skarb.

Jivaro mieszkali w dżungli nad górną Amazonką, na pograniczu Ekwadoru i Peru. Już w czasach prekolumbijskich często prowadzili wojny w obronie swojego terytorium. Nie pokonali ich nawet konkwistadorzy. Nazwę Jivaro nadali Indianom biali, określając tak kilka lokalnych grup. Zdaniem niektórych badaczy słowo to miało znaczyć „dziki”, co Indianie Shuar uważają za obraźliwe. Do złej sławy Jivaro przyczyniły się wieści o tsantsa. Zabitych w walce wrogów pozbawiali oni głów, które specjalnie preparowali. Tsantsa to właśnie taka głowa. Sami Indianie mówią o sobie Shuar – ludzie. Shuar to człowiek znający tradycje, ten, który słucha głosu przodków, zwierząt i roślin, które mają wielką moc wpływania na ludzi, bo ich egzystencja, tak samo jak ludzka, ma wymiar zarówno fizyczny, jak i duchowy.

Artykuł na łamach National Geographic opowiada o tym, jak Halik radził sobie, żyjąc wśród łowców głów, oraz jak wybrnął z obowiązku zdobycia tsantsa. Pośród innych przygód globtroterów znajdziecie tam także opis gorączki szmaragdów, choroby – równie zdradliwej jak gorączka złota.